magazine top

troton

Jan Wołejszo, właściciel firmy Troton z Ząbrowa, stworzył ją ponad 40 lat temu, mieszając składniki w wiadrze, w budynku starej remizy strażackiej. Dziś jego zakład zatrudnia ponad 190 osób, a produkty zyskały uznanie klientów z kilkudziesięciu krajów świata. Troton zdobywa uznanie i laury jako podmiot prowadzący tzw. odpowiedzialny biznes, z dbałością o otoczenie w którym działa, z szacunkiem i wsparciem dla społeczności lokalnej.

Jana Wołejszo od lat wyróżniano m.in. prestiżowymi dla przedsiębiorców nagrodami Fair Play, imiennym tytułem Ambasadora Fair Play. Wśród wielu nagród znajdziemy także statuetkę Wykrzyknik Newsweeka, przyznawaną przez tygodnik Newsweek i Fundację Kronenberga. To Nagroda Dobrego Biznesu, przyznawana za wieloletnie zaangażowanie firmy w rozwiązywanie problemów społeczności lokalnej i ochronę środowiska naturalnego. W logo firmy jest sylwetka wilka.

Myśli Pan czasem o początkach firmy? O pierwszych, pionierskich latach?

Niedawno znalazłem nakładkę na wiertarkę. Sam ją zaprojektowałem. W tych pierwszych latach mieszałem nią szpachlówkę. Pamiętam jak starałem się opracować najwłaściwsze ułożenie śmigiełek… (uśmiech). To i tak nie było moje pierwsze narzędzie, bo o ile pamiętam do pierwszych prób uzyskania szpachlówki, używaliśmy z żoną wiadra i zwykłego kijka.

A skąd pomysł na taki biznes? Ma Pan chemiczne wykształcenie?

Nie. Przeszedłem od szkoły zawodowej przez technikum przemysłowo – pedagogiczne, co mogło się dla mnie skończyć tym, że zostałbym nauczycielem technik obróbki skrawaniem. Ale odkąd pamiętam, zawsze myślałem, że zostanę artystą. Malowałem. Miałem nawet parę wystaw w Kołobrzegu. Wyobraźnia przestrzenna nadal bardzo się przydaje, a techniczne wykształcenie wykorzystałem m.in. przy tworzeniu pierwszych maszyn. Żałuję, że przed laty sprzedałem swoją trójwalcarkę. Z moimi patentami była lepsza niż wszystkie oryginalne, które dotąd widziałem. Powstała z poniemieckich walców do mielenia nie pamiętam już czego. To były walce Kruppa z białego, modyfikowanego żeliwa. Jeździłem do szlifierza i mówiłem jak ma szlifować. On się bronił: „tak nie można!”, a ja swoje: „właśnie, że można!”. Ta maszyna była niezwykle precyzyjna.

Jak wpadł Pan na pomysł żeby produkować szpachlówkę?

Zawsze chciałem pracować „na swoim”. Przez około trzy lata byłem kierownikiem czegoś w rodzaju bazy powiatowego zarządu drogowego. Siedziałem za biurkiem zmieniając tylko pieczątki. Jak ja wtedy tęskniłem za wolnością, za robieniem czegoś co ma sens, co mnie rozwinie… Moja artystyczna dusza dała o sobie znać. Z Bożeną, moją żoną, mającą już za sobą pracę plastyka, robiliśmy takie kasetony ze znakami zodiaku. Były ładne, całkiem nieźle się sprzedawały. Żeby je odlewać z gipsu, potem malować i zdobić, potrzebne były formy. A do form żywica poliestrowa. Firmę zarejestrowaliśmy w Charzynie, też pod Kołobrzegiem i tam tworzyliśmy te nasze pamiątki. Zamówienia na żywicę trzeba było składać w jakiejś centrali zaopatrzenia przez cech rzemiosł. Nasłuchałem się: „chłopie, zamówisz tonę, dostaniesz 50 kg, zamawiaj od razu więcej”. No to zamówiłem z dużą „górką” i ku mojemu przerażeniu stałem się posiadaczem 10 sztuk 50 – kilogramowych hoboków żywicy. „Co ja z tym zrobię?” myślałem. Ktoś z Koszalina podrzucił pomysł: dosyp talku, zrobisz szpachlówkę, warsztaty ci to kupią. Mniej więcej wtedy dołączył do nas przyjaciel Wiktor Szostało, dziś polsko – amerykański rzeźbiarz. Wiktor chciał robić jakieś płaskorzeźby. Zabraliśmy się do szpachlówki, ukręciliśmy w wiadrze. Wydawało się, że jest nieźle. Potrzebne były puszki, no to jeździłem po warsztatach, zbierałem stare, a żona je myła. Kręciliśmy tę szpachlówkę metodą prób i błędów. Któregoś razu dodaliśmy aluminiowego proszku kupowanego w sklepach z artykułami dekoracyjnymi. Ależ pięknie się nam ta szpachlówka prezentowała z metalicznym połyskiem! Zaglądamy do niej po ok. 3 dniach, a tam – beton! Aluminium zadziałało jak katalizator. Wtedy firma się rozpadła. Ale ja się uparłem na tę szpachlówkę.

Pamięta Pan pierwszy warsztat, który kupił od Pana szpachlówkę?

Tak (śmiech). Ta szpachlówka szybko się psuła, utwardzała w puszce, ale lakiernicy bali się o tym powiedzieć, żebym się nie obraził i nie przestał produkować (śmiech). No bo produkty zachodnie były ponad 10 razy droższe. Na początku lat 80-tych, termin przydatności naszej szpachlówki miał już 1-1,5 miesiąca. Biznes się rozkręcał. Swoim „garbusikiem” jeździłem przez Koszalin do Słupska. Wszędzie już na mnie czekano. Koszmarny był brak opakowań. Utwardzacz sprzedawaliśmy w tubkach po paście do zębów. Była najtańsza. Pastę wypychaliśmy z tubek kijem, myliśmy i napełnialiśmy utwardzaczem. Mimo to miałem już satysfakcję, że krok po kroku idę dalej. Te pozytywne uczucia brały w łeb, gdy przychodziło się mierzyć z pogardą z jaką wtedy traktowano prywatny biznes w państwowych przedsiębiorstwach. Tragedią były wyprawy po żywicę do producenta. Jechałem 900 km w jedną stronę, z traktowaną jako coś oczywistego łapówką: pełną reklamówką jakichś ryb, przetworów, rolmopsów itp. Z talkiem też były problemy. Ten dobrej jakości był tylko w aptekach. Kupowało się go tyle ile się dało jeżdżąc od apteki do apteki.

Kiedy zatrudnił Pan pierwszego pracownika?

Na początku lat 90-tych. Rozlewał szpachlówkę do puszek. Wreszcie nowych, kupowanych u krakowskiego producenta. Potwornie brzydkich, cieknących, ale już nie z odzysku. Biznes się rozkręcał. Produkcja sięgnęła 500- 600 kg w miesiącu.

A przenosiny do Ząbrowa?

To koniec lat 80-tych. Z remizy trafiliśmy do obory. Za to 20 m kw. zamieniliśmy na ok. 100 m! Poczułem, że mam wielką firmę (śmiech). Pamiętam jak strasznie przeszkadzały mi niedziele bo nie mogłem pracować. Nie uchodziło, a traciłem dzień. Pracowałem od świtu do późnego wieczora, ale byłem dumny, że szpachlówka jest coraz lepsza. Wzorcem była ta zachodnia. A potem przyszła końcówka lat 80-tych i reforma Balcerowicza. Żywica podrożała, cena skoczyła do tej zachodniej. Pomyślałem, że to koniec. Nie ma już sensu. Wtedy zająłem się tą produkcją kiosków. Dziwne, że zostali przy nas najwierniejsi klienci. Dziś myślę o nich raczej „nasi fani”, bo trudno mi racjonalnie wytłumaczyć to ich przywiązanie. Z czasem zrozumiałem, że zachodnie firmy chcąc zawojować polski rynek stosowały dumping. Wiele firm podobnych do mojej popadało. Po roku czy dwóch ceny zachodnich marek były już o 50 – 60 procent droższe od moich. Nabraliśmy wiatru w żagle. Otworzyliśmy produkcję na Litwie, szło świetnie. Ruszyliśmy z eksportem. Pojawiły się szkolenia w zachodnich firmach, z których korzystałem. W połowie lat 90-tych zatrudniłem pierwszą laborantkę, dziewczynę po studiach chemicznych. Ja ją uczyłem praktyki, ona uzupełniała moją wiedzę teoretyczną.

Kiedy zdecydował Pan o budowie nowego zakładu w Ząbrowie?

Właśnie wtedy. Żeby móc kupić ziemię i gospodarstwo, na miejscu którego powstała firma, musiałem sobie wyrobić papiery rolnika. Zbudowaliśmy zakład – 800 m kwadratowych. Znowu byłem przerażony: „jak ja to wykorzystam? co tu będę robić?” Potem, przed 2000 r. postanowiłem jeszcze bardziej powiększyć zakład, zbudować system zbiorników zewnętrznych itd. Wtedy banki były krwiożercze. Musiałem zastawić nie tylko źle wyceniony zakład, własny dom , ale i dom ojca. To był czas gdy zdarzało mi się nie przesypiać nocy.

Ale nic się nie wydarzyło, firma pięła się w górę eksportując na wschód, zachód, południe…

Ale też nie było bajkowo. Zaliczyliśmy wpadkę w Rosji – klient nie zapłacił 50 tys. dolarów. Z końcem lat 90-tych wycofaliśmy się z produkcji na Litwie, bo pokonała nas tamtejsza korupcja. Ale faktycznie firma rozwijała się świetnie. W latach 1999-2001 mieliśmy 50 – procentowy przyrost produkcji. Lata 2004-2005, to spokojniejszy czas, porządkowanie rynku polskiego i walka o eksport, duże kontrakty. Potem bardzo lokalny problem, oskarżenie przez naszą sąsiadkę o to, że firma zanieczyszcza środowisko. Seria chyba 20 agresywnych kontroli, atak lokalnej gazety. Dużo mnie to kosztowało, bardzo bolało, bo zaatakowano mnie od strony dla mnie świętej – przyrody. Bo dbanie o środowisko, to było i jest moje hobby, moja misja. Byliśmy już mocno zaangażowani w ekologię. Sadziliśmy drzewa w okolicy, dbaliśmy o Parsętę nad którą znajduje się zakład. W naszym logo mamy wilka. Współpracowaliśmy już z ośrodkiem reintrodukcji wilka w Stobnicy, współpracowaliśmy z Klubem Gaja, dokonując symbolicznej adopcji Parsęty przez specjalnie powołane Porozumienie dla Parsęty, jednoczące samorządy, ludzi biznesu, szkoły, organizacje społeczne. Sprawę z sąsiadką oddaliśmy do sądu i wygraliśmy. A ja z satysfakcją przypominam sobie reakcję dendrologa z Poznania, który na naszą prośbę oceniał kondycję drzew w okolicy. Był zachwycony.

Dziś Pana firma zatrudnia blisko 190 osób i jest znana w wielu krajach świata

To prawda. Nawet gdy kontaktujemy się z egzotycznymi rynkami typu Chiny, Emiraty Arabskie, okazuje się, że wielkie korporacje już nas znają. Mam satysfakcję gdy widzę, że czasem nawet nas naśladują. Jesteśmy docenianymi partnerami.

Czy nadal Pana firma produkuje głównie szpachlówkę?

Szpachlówka, podkłady i lakiery to nasza oś. Ponad 10 lat temu zainteresowaliśmy się rynkiem żeglarskim. Przemysł jachtowy mocno się rozwija. Także w Polsce. Przybywa łódek, więc jakoś trzeba będzie je naprawiać. Zdecydowaliśmy się wejść w tę branżę. Jesteśmy otwarci, umiemy słuchać. Na życzenie naszych klientów produkujemy też więc np. pasty polerskie i kosmetyki samochodowe.

Jak duża jest teraz Państwa produkcja?

Łatwiej będzie mi podać wynik finansowy. Rocznie mamy ok. 90 mln zł obrotu.

Jaka przyszłość rysuje się przed Trotonem?

Patrząc w przyszłość jestem wielkim optymistą. Patrzę na swoją załogę i widzę ludzi, którzy mają mnóstwo energii, wielki potencjał, są twórczy, chce się im podejmować nowe wyzwania, zdobywać nowe rynki. Mamy w Trotonie specyficzny sposób zarządzani, kierowania ludźmi. Wprowadziłem demokratyczne zasady. Nowe pomysły dyskutujemy w większym gronie. Wygrywają najmocniejsze argumenty. Moi pracownicy wiedzą, że nie muszą się mnie bać. Przychodzą ze swoimi pomysłami. Bywają świetne, innym razem kompletnie nietrafione, ale nie szkodzi. Ważne, że ludzie myślą o przyszłości firmy, którą traktują jak swoja własną. Mam szczęście do ludzi i najfajniejszy zespół pod słońcem. Ci ludzie mnie inspirują, dodają energii.

Jaką powierzchnie zajmuje dziś firma?

To ponad 11 tys. m kw. pod dachem na obszarze blisko 50 tys. metrów Część produkcji, akryle, przenieśliśmy do naszego nowoczesnego zakładu w Gościnie. Zbudowaliśmy piękne centrum szkoleniowe w Ząbrowie. Zajmuje ok. 700 m kw., jest supernowoczesne, z częścią do nauki teoretycznej i praktycznej, z kabiną do pracy itd.

fb button

grab my essay banner

logo jooble